poniedziałek, 17 marca 2014

Człowiek z Londynu (A Londoni férfi) 2007 reż. Béla Tarr

   Przez długi czas nie mogłem znaleźć klucza do rozwiązania zagadki tego filmu. On nie miał sensu... I wtedy mnie olśniło, gdyż odnosi się on do sensu życia (lub też jego braku).

OPIS:

   Maloin pracuje w porcie, będąc dyspozytorem (?) na nocnych zmianach. To człowiek wypalony i samotny, nie mający żadnych pragnień. Sytuacja się zmienia, gdy Maloin staje się świadkiem morderstwa i przejmuje po zabitym torbę pełną pieniędzy.



Bez sensu.
(będą spojlery)


   Maloin żyje tylko na pozór. Chodzi do pracy, którą wykonuje niczym automat. Prawie z nikim nie gada, nic go nie interesuje, nic nie wzbudza jego emocji. Przed całkowitym wyobcowaniem chronią go tylko chyba partyjki szachów z barmanem. Dopiero szansa od losu, którą jest przejęcie walizki pieniędzy po zabitym, wyzwala w nim pewne zmiany. Maloin staje w obronie honoru córki, próbuje odnowić z nią więź przez ofiarowanie drogiego prezentu, a także rozpoczyna kłótnie z żoną, dając upust emocjom. Próby te okazują się jednak kalekie i prowadzą do porażek.


   Bohater sam rezygnuje z szansy danej od losu. Oddaje pieniądze nie ze strachu przed policją, która jest na tropie sprawy, ale dlatego, że nie wie co z nimi zrobić. Ciężko mi to oceniać. Ciężko mi w ogóle wyobrazić sobie sytuację, w której traci się sens życia (nie liczę chorób psychicznych). Z drugiej strony mając jakieś cele do których się dąży, warto się zastanowić czy nadają one naszemu życiu wartość i czy naprawdę do nich pragniemy zmierzać, podczas gdy w międzyczasie przepuszczamy przechodzące nam koło nosa okazje na coś lepszego. A wszystko dlatego, ze nie potrafimy już sięgnąć po szczęście.

Niby ładnie, pięknie, ale czegoś tu brak.

   Ten film nie posiada niestety tak wielu ukrytych symboli i alegorii jak Potępienie i Harmonie Werckmeistera, pozwalając godzinami analizować poszczególne sceny i ujęcia, brakuje mu też surowości Konia turyńskiego. A przede wszystkim nie wzbudza on tych jedynych w swoim rodzaju odczuć, które towarzyszą przy oglądaniu powyższych dzieł. Ciężko wczuć się tu w bohaterów, sytuacje czy miejsca. Mimo to jest sporo smaczków, którymi można się zachwycić. Jak zawsze niesamowite zdjęcia i genialna gra świateł i cieni.


   Do Człowieka z Londynu z pewnością kiedyś jeszcze wrócę, może po prostu jeszcze nie dorosłem :)

wtorek, 11 marca 2014

Ostatni blues (Az Utolsó blues) 2002 reż. Péter Gárdos

   Ostatni blues obejrzałem ponieważ akurat jakoś mi się nawinął i z tłumaczeniem nie było problemu. Przy okazji koprodukcja polsko-węgierska, której akcja toczy się w obu krajach wydała mi się całkiem ciekawa. Niestety wlazłem na minę, trudno, zdarza się.

OPIS:

   Andris (János Kulka) prowadzi podwójne życie kursując na trasie Budapeszt-Kraków. W tym pierwszym jest lokalnym biznesmenem prowadzącym sieć piekarni i kochającym mężem/ojcem, a w tym drugim zajmuje się renowacją sztuką, malując fresk w jednej z krakowskich kaplic i romansując z atrakcyjną Beatą. Wszystko zaczyna się sypać, gdy pewnego dnia w drodze psuje mu się samochód i Andris nie jest w stanie go zatrzymać.


Czary mary.

   Niestety od początku filmu wieje nudą. Powoli zagłębiamy się w skomplikowaną sytuację Andrisa, ale nie jest to nic co mogłoby wzbudzić większe zainteresowanie. Ot chłop prowadzi podwójne życie i siłą rzeczy musi to w którymś momencie pierdyknąć. Zwiastunem nadciągającej katastrofy okazuje się zabrany autostopowicz, który okazuje się osobą dziwaczną, a wręcz groteskową. Jeśli zdecydujecie się na film to sami zrozumiecie o co mi chodzi, a tak musicie wierzyć na słowo. Jego dziwactwo jest niestety czubkiem góry lodowej, bo już wkrótce ma się on okazać jakimś cholernym bytem magicznym, duchem, wytworem wyobraźni czy też innym cholerstwem. O tak, zaczyna się to robić pokręcone. Żeby jeszcze dowalić do pieca powiem, że awaria samochodu nie należy do normalnych, on również staje się zaczarowany, bo wbrew prawom mechaniki i fizyki nie daje się zatrzymać, nawet przez najechanie na drzewo.

   Niby fajny pomysł na bohatera uwięzionego w podróży, mającego pewien ograniczony wpływ na swój środek lokomocji. Do tego niemal ciągła łączność przez komórkę i facet przestaje być wyalienowany. Problem w tym, że ta jego czarodziejska jazda do niczego nie prowadzi. Wokół wali mu się życie i gdy bliscy ludzie zaczynają działać w sprawach z nim związanych, a on sam może i ma możliwość oddziaływania na nich, ale ewidentnie wszystko pieprzy.

Jak nie kijem go, to pałką.

   Słabe aktorstwo niestety nie uprzyjemniło mi seansu, o ile jeszcze główny bohater grał jako tako, o tyle drogie panie skończyły chyba swoją edukację na teatrzyku szkolnym. Żadna z postaci mi się nie spodobała, a nawet nie zainteresowała. Podobnie jak cały film. Nic więc dziwnego, że musiałem robić sobie przerwy, a ciśnienie na pęcherz traktowałem z ulgą.


   Na plus ładna muzyka. Chciałoby się powiedzieć: i piękne zdjęcia, jak to często idzie w parze, ale tak nie jest. Zdjęcia są przeciętnie, momentami operator machał kamerą jak głupi. Wywnioskowałem, że to po to by otrzymać artystyczne ujęcia, ale wyszło nijak.

   I chociaż fabuła zaskakuje to jest to zmarnowane osiągnięcie, bo historia zupełnie nie potrafi zainteresować. Ot film o zwykłych problemach, zwykłego faceta, w które wkradły się moce nieczyste (już sam nie wiem jak to nazywać). Można by się tu doszukiwać sensu i głębszego przekazu, ale po co? To zbyt prosty problem na takie przekombinowanie.

   Mam nadzieję, że ostatni raz oglądałem Ostatni blues, bo powtórki bym chyba nie zdzierżył.


poniedziałek, 10 marca 2014

Chłopcy z Placu Broni (A Pál-utcai fiúk) 1969 reż. Zoltán Fábri

   Chłopców z Placu Broni czytał chyba każdy. Ja dopiero przed rokiem ze wstydu, że umknęło mi to w dzieciństwie. Teraz przyszedł czas na film. To chyba najsłynniejsza ekranizacja (ale nie jedyna, przed wojną powstały ze cztery, a w ostatnich latach jeszcze dwie).

OPIS:

Każdy zna ;P

Przyjemne z pożytecznym.

   Jak wiecie, od czasu do czasu oglądam węgierskie filmy w oryginale, by poduczyć się węgierskiego (a po części też dlatego, że nie ma do nich tłumaczeń, a ja jestem ciekawy). Tym razem poszedłem na łatwiznę i sięgnąłem po film, do którego zrozumienia nie potrzebny mi ani lektor, ani napisy. A nawet gdybym nie czytał książki, to i tak dialogi były tu na tyle proste, że nawet ja ze swoją żałosną znajomością węgierskiego dawałem radę sporo zrozumieć.

   Nie będę streszczał fabuły, ani odstawiał tu analizy z interpretacją, gdyż byłoby to niepoważne. Skupię się jedynie na walorach estetycznych, aktorstwie i stronie technicznej filmu.

   Mali aktorzy zawsze wzbudzają moją ciekawość. Przecież dzieciaki grające w filmach siłą rzeczy nie mają za sobą szkół aktorskich, ale z drugiej strony mogą być wolne od wewnętrznych oporów czy jakiś nawyków, przez co potrafią zachowywać się przed kamerą naturalnie bez potrzeby wkładania wysiłku w grę aktorską. W tym filmie dzieciaki wypadły bardzo naturalnie, a biorąc pod uwagę ich liczbę, na planie musiało być bardzo wesoło.

   Pięknie pokazano Budapeszt przełomu wieków. Nie zobaczymy tu jednak zbyt wiele strojów z tamtego okresu, ani ciekawych rekwizytów, ani pięknych kamienic. Pamiętajmy że akcja w większości rozgrywa się na placu budowy. Także wszystkiego pokazano dokładnie tyle ile było trzeba.

   Zgrabnie poprowadzona fabuła, a właściwie bardziej wiernie oddana książka sprawia, że dziecięce przygody bardzo wciągają. Oglądając sam przeżywałem problemy, porażki i sukcesy bohaterów, śledząc z zainteresowaniem ich przygody.



Chłopcy z Placu Broni po węgiersku dostępni na YouTube.